Gdyby Legia zgromadziła w tym sezonie o jeden punkt więcej, bilans pracy Henninga Berga byłby imponujący – awans z grupy Ligi Europy, triumf w Pucharze Polski i mistrzostwo kraju. Jednego punkty jednak zabrakło, a mistrzowska feta zamiast na ulicach Warszawy odbyła się w Poznaniu. To właśnie ten jeden punkt sprawia, że na pracę norweskiego szkoleniowca, po miesiącach zachwytów, należy spojrzeć bardziej krytycznie niż dotychczas.
Henning Berg miał być w Legii trenerem na lata, który zbuduje zespół deklasujący ligowych rywali i osiągnie sukces w europejskich pucharach. Legia z wiosny nijak jednak do tej wielkiej wizji nie pasuje. Zespół nie miał koncepcji na grę, a każdy punkt zdobywał w męczarniach. Mimo tej wiosennej mizerii w wykonaniu Legionistów mistrzostwo było celem realnym i przy kilku lepszych decyzjach mogło zostać przy Łazienkowskiej.
Norweskiego szkoleniowca może tłumaczyć fakt, że Legia rywalizował wiosną na trzech frontach, a musiał to robić bez sprzedanego w ostatniej chwili Miroslava Radovicia. Berg miał prawo być poirytowanym stratą czołowego zawodnika i koniecznością zmiany systemu gry w ostatniej chwili, ale nie tłumaczy to marazmu w jaki popadli prawie wszyscy jego podopieczni. Można przecież wyobrazić sobie sytuację, w której Radović zostałby w Legii, ale podobnie jak w Chinach, nabawiłby się poważnej kontuzji i cała koncepcja również runęłaby z dnia na dzień.
(Sa)ganowski
Serb jednak odszedł, więc trzeba go było kimś zastąpić. Naturalnym zmiennikiem wydawał się być Orlando Sa. O tym, że pomiędzy Portugalczykiem a Norwegiem nie istniała chemia świadczyła regularna absencja Sa w pierwszym składzie. Być może Berg chciał ukarać Sa za jakieś poza boiskowe ekscesy, ale zrobił to w sposób wybitnie nieudolny. Marek Saganowski jest na dzień dzisiejszy zawodnikiem kompletnie bezproduktywnym – bramek nie strzela, pojedynków jeden na jeden nie wygrywa, a i z przyjęciem i odegraniem piłki z przeciwnikiem na plecach ma wielki problem. Kiedy wynik meczu się nie układał na boisko za Saganowskiego wchodził Sa. Kiedy do końca pozostało już kilka kolejek, a Legia musiała gonić Lecha, Norweg miał nóż na gardle i w pierwszym składzie zaczął wystawiać Portugalczyka. Ten robił na boisku ewidentną różnicę jakościową w porównaniu z Saganowskim i zdobył kilka, z ówczesnej perspektywy, ważnych bramek. Sa zyskiwał więc z każdym meczem w oczach kibiców i ekspertów, a Berg tracił. Trudno powiedzieć, czy Norweg zrobił Portugalczykowi na złość, ale być może zrobił na złość sobie i całej Legii, pozbawiając jej mistrzostwa, bo gdyby w kilku sytuacjach na miejscu popularnego „Sagana” był Sa, Warszawianie mogliby mieć na koncie kilka punktów więcej.
Żonglowanie składem
Berg z uporem maniaka wymieniał prawie cały skład, kiedy Legia rywalizowała jeszcze w Lidze Europy. Żonglerka składem Berga była wręcz chaotyczna. Albo od razu wymieniał większość składu albo kurczowo trzyma się tych samych ludzi. Na początku rundy wiosennej w „drugim garniturze” wyróżniał się m.in. Dominik Furman, a wśród zawodników pierwszego wyboru zawodzili Ivica Vrdoljak i Tomasz Jodłowiec. Zawodzili tak prawie przez całą rundę i jedynie kartki i kontuzje sprawiły, że Furman ponownie dostał szansę gry.
Norweg żonglował również pozycją Guilherme na boisku. Tylko w ostatnich kilku meczach Brazylijczyk był zmuszony zagrać na trzech skrajnie różnych pozycjach – lewego obrońcy, prawego pomocnika i rozgrywającego. Trudno mieć więc do Guilherme pretensje o słabszą postawę w niektórych meczach.
Zmienianie całego zespołu kilka razy obeszło się bez konsekwencji, ale dzisiaj można tylko gdybać, co by było, gdyby Legia na początku sezonu zagrała u siebie z Bełchatowem pierwszym składem, a w lutym wysłała do Kielc najlepszych zawodników.
Młodzieży brak
W rundzie jesiennej kilkukrotnie wprowadzany na boisko „drugi garnitur” Legii był oparty na młodzieży. Niestety młodzież ta gdzieś przepadła, bo pojedynczymi minutami na boisku z początku tej rundy nikt na poważnie nie zyskał wiosną doświadczenia, które mogłoby zaprocentować w przyszłym sezonie.
Szczególnie nielogiczna była postawa Norwega w stosunku do Adama Ryczkowskiego. Młody napastnik może nie rzucił wszystkich na kolana w swoich pierwszych ekstraklasowych występach, ale był dosyć skuteczny, bo spędzając na murawie jedną czwartą tego czasu, który spędził Saganowski, strzelił w meczach ligowych również dwie bramki. Ponadto Berg zablokował wyjazd Ryczkowskiego na reprezentacje w czasie rozgrywania rundy mistrzowskiej. Decyzja byłaby logiczna – przecież Legia walczyła o mistrzostwo kraju. Sęk w tym, że Berg z Ryczkowskiego skorzystał tylko raz, a to i tak więcej niż liczba kontaktów Ryczkowskiego z piłką w rundzie finałowej, bo ten nie zdołał dotknąć futbolówki wchodząc na boisku w meczu z Górnikiem minutę przed jego zakończeniem. 18-latek nie ograł się więc ani w klubie, ani w kadrze. Czy Ryczkowski dałby Legii coś więcej niż Saganowski? Zapewne tak, bo Saganowski nie wnosił na boisko nic.
Zimą nikt w nie miał w całej Ekstraklasie tak silnej pozycji, jak właśnie Berg. Te kilka miesięcy tak drastycznie zmieniły sytuację, że Norweg siedzi obecnie na tykającej bombie. I albo rozbroi ją dobrą grą Legii w lidze i europejskich pucharach albo włodarze warszawskiego klubu wcisną czerwony guzik i współpraca, o której końcu nikt kilka miesięcy temu nawet nie pomyślał, może zakończyć się jeszcze w tym roku.