Wielkimi krokami zbliża się największe święto klubowego futbolu – finał Champions League. Wieńczące europejski sezon spotkanie to zawsze wyjątkowa okazja i wielkie widowisko. Tym razem nie będzie inaczej – tegoroczną obsadę można chyba uznać za najbardziej zaskakującą od co najmniej pięciu lat.
Jak dużą niespodzianką jest obecność w tym meczu Juventusu, nikomu nie trzeba tłumaczyć. Hegemon własnego podwórka od czasu powrotu do europejskiej elity raczej rozczarowywał i nie potrafił nawiązać do swojej bogatej historii występów w Pucharze Mistrzów. Nikt nie spodziewał się poprawy dotychczasowych wyników właśnie w sezonie, w którym cenionego Antonio Conte w roli szkoleniowca <i>La Vecchia Signora</i> zastąpił cieszący się we Włoszech nieprzychylną (delikatnie mówiąc) prasą Massimiliano Allegri.
Niechcianemu, a czasem nawet wyszydzanemu przez swoich nowych kibiców Allegriemu nie pomogły zresztą występy w jesiennej fazie Ligi Mistrzów – względnie przekonująco Juventus zdołał się zaprezentować tylko w meczach z najsłabszym w grupie A Malmö, a gdyby nie sensacyjne zwycięstwo Szwedów nad Olympiakosem, Stara Dama znów, tak jak przed rokiem, zostałaby „zesłana” do fazy pucharowej Europa League. Ktoś, kto wskazałby wówczas zespół mistrza Włoch jako przyszłego finalistę bieżącej edycji LM, zostałby zapewne uznany za szaleńca.
Maksa Allegriego i jego najbliższego rywala, Luisa Enrique, różni mniej niż mogłoby się wydawać. Hiszpan jako piłkarska legenda Barcelony mógł od początku liczyć na wsparcie kibiców, ale jego menedżerska przeszłość i pierwsze miesiące w nowej roli na Camp Nou nie pozwalały upatrywać w nim człowieka mogącego poprowadzić kataloński klub do sukcesów. Podobnie jak Allegri nie wyglądał na kogoś, kto mógłby wraz ze swoim zespołem zagarnąć niejako z góry przeznaczone dla Bayernu i Realu Madryt miejsca w wielkim finale Champions League w Berlinie. Swoją drogą każdy kibic ma jeszcze szansę kupić wspomniany bilet, ponieważ cały czas trwa sprzedaż biletów wstępu na finał mistrzów.
Pierwsze kroki Dumy Katalonii wg pomysłu Enrique do złudzenia przypominały to, przez co pod rządami byłego wybitnego pomocnika Barçy i Realu prezentowała AS Roma. Zespół sprawiał wrażenie pozbawionego równowagi i źle zorganizowanego – zwłaszcza w defensywie. Praca Enrique rozczarowywała wówczas na tyle mocno, że zimą hiszpańska prasa bez ogródek pisała już o czekających 45-latka meczach „o posadę”. Wystarczyło kilka miesięcy, by z człowieka na krawędzi Luis Enrique przeistoczył się w opiekuna najskuteczniejszego ataku Europy i faworyta do wygranej w Lidze Mistrzów.
Właśnie, faworyta. Mimo zasłużonego zwycięstwa w dwumeczu z Realem Madryt wciąż nie da się na Juventus patrzyć inaczej niż jako na wyraźnego <i>underdoga</i>. Królewscy z jakimi przyszło się mierzyć Włochom dalecy byli od szczytowej formy i kompletnego składu – w finale Juve stanie zaś naprzeciw rywala mającego do dyspozycji wszystkie swoje gwiazdy, w tym rzecz jasna mający na koncie 81 trafień we wszystkich rozgrywkach tercet Messi-Suárez-Neymar. Starą Damę stać na wyjątkowo twardą i zdyscyplinowaną grę, ale z taką siłą ognia piłkarze Allegriego jeszcze się nie mierzyli. Aby zachować szansę na tryumf, Chiellini i spółka muszą zadać kłam słowom Pepa Guardioli, zdaniem którego sposób na powstrzymanie Leo Messiego zwyczajnie nie istnieje. Stoją zatem przed najtrudniejszym zadaniem, jakie może spotkać współczesnych obrońców.